Fundacja Wolność i Pokój

Centrum Informacji

Zagłada Żydów w Działoszycach

Jarosław Kapsa

Pomnik upamiętniający działoszyckich Żydów

Nota od autora

Jest to fragment wspomnień mojego dziadka Wacława Kapsy. Fundacja WiP wystąpiła do Urzędu ds Kombatantów o dotacje na wydanie tych wspomnień. Decyzja Urzędu była odmowna. Pieniądze podatników, miliony złotych, przeznaczane są na politykę historyczną, prezentującą „jak być powinno”, jak Naród Polski heroicznie bronił swych żydowskich współobywateli Rzeczpospolitej. Prawda nie jest potrzebna historycznej polityce.

Przyszedł rok 1942. Chodziły słuchy, że ten rok nie będzie dobry, że coś złego przyniesie Żydom. Chodzili smutni, coraz częściej można było spotkać młodych Żydów pijanych. Wcześniej pili z radosnych okazji, jak alianci odnieśli gdzieś jakieś zwycięstwo, teraz pili ze smutku. Pili Żydzi, pili katolicy, zaczęła dokuczać niepewność jutra. (…)

Po jakimś czasie zaczęły krążyć pogłoski, że Niemcy zaczynają z miast i miasteczek wysiedlać Żydów. Chodziły głuche wieści, jedni mówili, że ich zgładzą, drudzy, że wywiozą na zajęte przez Niemców ziemie rosyjskie. Z początku Żydzi nie wierzyli krążącym wiadomościom, zachowywali się spokojnie. W tych dniach Żydzi stracili głowy, robili wszystko co w normalnych czasie nigdy nie robili. Rozpoczęły się modły na kierkowie, chodzili na cmentarz całymi rodzinami, modlili się tak głośno, że słychać było o parę kilometrów od miasta. Miasto po całych dniach jęczało, aż skóra cierpła, strach rozchodził się po kościach, co będzie, jaki koniec będzie… Ludzie po nocach nie spali, nasłuchiwali, jakaś zgroza wisiała w powietrzu. Polacy też chodzili jak pijani, źli, nie można było rozmawiać z nikim. Mówiono, że obecnie Żydów wykańczają, a później przyjdzie kolej na nas. W dzień słychać było jęki, a wieczorem ciężkie westchnienia, ludzie strasznie przeżywali te dni. (…)

W mieście wyczuwało się, że coś nastąpi, ludzie z okolicznych wiosek wykupywali od Żydów rozmaite rzeczy, co mogło się przydać w gospodarstwie domowym. (…) Nagle zrobił się kurz na rynku i zaczęli Żydzi uciekać w rozmaite strony, bo otrzymali wiadomość, że Niemcy jada kolejką przygotowani do wysiedlenia. Ta wieść błyskawicznie obiegła Działoszyce. Niemcy przyjechali na stację kolejową, ale w tym czasie dużo Żydów uciekło w pola, a ponieważ była ciepła jesień i ciepłe noce, mogli tam nocować. Przyszedłem do domu i wyglądam oknem na pola widoczne od Chmielowa do Jazdowa; daleko widać, słychać strzały od stacji. Słychać było broń maszynową. Na razie nie było widać, żeby kogoś zranili czy zabili. Obserwowałem, co będzie dalej. Zaczęli obstawiać miasto dookoła, jeden policjant, trzy kroki dalej jeden „baudinst1” z łopatą na ramieniu; otoczyli miasto pierścieniem, by nikt nie mógł się wydostać. Potem pierścień ten zaciskali, tak by nawet mysz się nie przecisła. Ta obstawa stała całą noc. Rano zaczęli wchodzić do śródmieścia i wypędzać Żydów z mieszkań na rynek, ustawiać ich w ósemki i kolumny.

Jeszcze dobrze nie zjadłem śniadania, gdy przyszło po mnie dwóch policjantów granatowych, z rozkazu burmistrza miałem zgłosić się do magistratu i organizować wyżywienie dla całej ekspedycji, która bierze udział w wysiedleniu Żydów. Udawać chorego, nic nie pomoże, tylko się dla mnie źle skończy. W magistracie czekał burmistrz pan Czekaj, w obecności dwóch

gestapowców. Burmistrz dał mi pełnomocnictwo, bym robił co wymaga okoliczność. Gestapowcy z tej ekspedycji wyglądali jak jacyś bandyci, taki mieli przyjemny wygląd. Obleciałem wszystkie restauracje, by zapewnić wydawanie pożywienia gestapowcom, policjantom granatowym, żandarmom i tym z „baudinstu”, rachunek miał pokryć Zarząd Miejski. (…) Po załatwieniu spraw poszedłem do domu wypocząć, by być wypoczęty na drugi piekielny dzień. Raniutko zerwałem się i pobiegłem do magistratu (…) Ekspedycja karna (bo tak ja trzeba nazwać) do tej godziny zgromadziła na rynku sporą grupę Żydów. Od apteki do mostu na ul Skalbmierskiej stały furmanki, koło każdej stał policjant granatowy. Żandarmi i policja chodzili ulicami wypędzali Żydów z mieszkań na rynek, wychodzili całymi rodzinami. Widać było jacy Niemcy systematyczni, idą ulica za ulicą. Pomału rynek się zapełnia, stoją w kolumnach ósemkami, jest porządek, staruszkowie i staruszki kierowane są na wozy, do oczekujących furmanek. Kto raz wsiądzie, temu nie wolno już opuszczać wozu. Ci co wchodzą na rynek stają w szeregach z plecakami na plecach, widocznie przygotowali się do wysiedlenia, zabierali trochę żywności.

Ci co idą na furmanki, już z nich nie schodzą, policjant nie pozwala. Nie wiedzieli, że furmanki są do tego by Żydów wozić na miejsce straceń, tych co sami nie mogą dojść na miejsce. Sadowili starców, by ostatni raz przed śmiercią przejechali się, jak za dobrych czasów. Jak się furmanka zapełniła dostatecznie, policjant kazał woźnicy jechać na miejsce kaźni. Przejechali most na rzece Jakubówce, zamiast w stronę stacji jechali na kierkowskie doły. W nocy na kierkowie całą noc baudinści kopali doły. Było ich wykopanych kilka, długich na kilkadziesiąt metrów, szerokości 3 metrów. Chłopi, co już raz jeździli ze staruszkami, wiedzieli co Niemcy robią, mówić nie mogli, mieli to surowo zakazane. (…) Otrzymałem rozkaz zawiezienia wody sodowej i lemoniady na miejsce kaźni dla żandarmów „katów”. Jedziemy na doły kierkowskie, w tej chwili przyjechał transport z Żydami, każą im wysiadać z wozów, stawać w kolejności jeden za drugim. Po jednej stronie stały kosze, do których rzucali kosztowności, a po drugiej stronie kosze, gdzie musieli składać dokumenty osobiste. Następnie musieli rozbierać się do naga i gęsiego maszerować w kierunku wykopanych dołów, ustawić się tam jeden koło drugiego. Za nimi szło dwóch żandarmów z pistoletami dziewięciostrzałowymi. Taki oprawca podchodził, brał ofiarę za bark, strzelał w nasadę głowy, tam gdzie kończy się głowa, a zaczyna szyja; strzał i kopniak, zabity wpadał do dołu. A w dole dużo jeszcze żyło, widać było jak się ruszali. Szybko wyładowałem skrzynie z wodą i odjazd do miasta, żeby więcej nie widzieć tej masakry. (…)

W mieście kolumny Żydów ruszyły do stacji kolejowej. Załadowano ich do wagonów, przewieziono do Miechowa, tam przetrzymywano kilka dni pod gołym niebem.

W godzinach popołudniowych byłem całkowicie wypompowany i wykończony fizycznie. Przyszedłem do biura, siadam na krześle, a tu wołają mnie do burmistrza. Pan Czekaj polecił mi, by razem z dr. Grębowskim poszedł identyfikować Żydów zastrzelonych po domach. Idziemy do domu Zwolińskiego, gdzie mieszkał Chaba Cukierman, tam wystrzelano całą rodzinę. Zameldowali się tam chłopcy z „baudinstu” do usuwania zwłok. Widzę jak ciągną staruszkę, na pół nagą, głowa tylko podskakuje. Nieboszczykowi wszystko jedno, ale widok bardzo przykry. Gdy ją chłopaki ściągnęli z piętra na dół, jeden złapał za nogi, drugi za ręce i wrzucili na wóz drabiniasty, napełniony zwłokami. Poszliśmy do domu pogrzebowego koło kierkowa. Był załadowany trupami prawie po sufit, ściany zbryzgane krwią, jak w rzeźni, krew stała na posadzce po kostki. Nie było możliwe w takich warunkach spisywanie zmarłych, czekaliśmy jak zaczną wynosić ich do grobów. Kilkunastu chłopców z „baudinstu” kopało groby dla tragicznie zmarłych.

Przyszedł po mnie Józef Adamczyk, on mnie ma tu zastąpić, bo w magistracie pilnie czeka burmistrz. W gabinecie burmistrza czekał także prezes gminy żydowskiej, Kreislangleiter i paru gestapowców. Kazali mi zebrać koszty utrzymania całej grupy ekspedycyjnej. Porozumiałem się z właścicielami restauracji, piekarni, spółdzielnia „Rolnik”, złożyłem cała sumę wydatków. Wyszło tego około 100 tys zł obiegowych. Podałem rachunek burmistrzowi, przejrzał podał Kreislangleiterowi, ten gestapowcom. A ci kazali płacić za rachunek Żydom. Co za podłość Niemców, za to, że Żydów rozstrzeliwali kazali sobie płacić, czy to nie ohyda, czy coś podobnego może zrobić człowiek kulturalny… Po zapłaceniu rachunków przez członków gminy żydowskiej, nakazano im, by za godzinę stawili się wraz z rodzinami na stacji kolejowej. Jeszcze wczoraj obiecywano im, że gmina żydowska pozostaje na miejscu, tylko mają dopilnować wyjazdu pozostałych. Co za fałsz, co za obłuda, wielkie oszustwo, ludzkie pojęcie przechodzi. Młodzi Żydzi wyszli z magistratu, pozostał prezes gminy żydowskiej. Prezes Kruk2 pożegnał się z burmistrzem i pracownikami magistratu; płakał, a wszyscy obecni płakali wraz z nim. Widziałem jak wracał do domu, nie ten sam człowiek, całkowicie załamany, jakby potracił zmysły. Zacząłem go uspokajać, tłumaczyć, że musi ratować dzieci, nie może pozwolić, żeby małym dzieciom stałą się krzywda, póki ojciec żyje. Trochę go uspokoiłem, poszedł do domu, a ja do biura.

Poszedłem na rynek, kręcili się gestapowcy, żandarmi oraz policja granatowa. Widzę jak policjant prowadził zięcia Rafała Grochola do komendanta ekspedycji; chłopak miał pod pachą jakieś zawiniątko. Komendant coś pokazuje, biedny chłop rozbiera się przed nim z odzieży, zdejmuje koszulę, spodnie i boso idzie na środek rynku. Za nim idzie jeden z gestapowców, w pewnym momencie pada strzał z pistoletu, prosto w kark, trup pada na rynku. Zginął człowiek, bo połaszczył się na nędzne szmaty.

Zbliżał się wieczór, pierwszy od wieków bez Żydów w mieście. Od niepamiętnych czasów żyli obok siebie Polacy – katolicy i Żydzi, pchali biedę i taczkę życiową. Dzisiaj wszystko się skończyło. 13 tysięcy3 ludzi wywieźli z miasta, bo jednemu człowiekowi zachciało się ludzi mordować .

Dla ludności polskiej był to wstrząs okropny, najbardziej przeżywali ludzie starsi. Nie dziwiłem się burmistrzowi, że się mną wysługiwał tam gdzie sam jako burmistrz powinien być obecny. Pozostali pracownicy w biurze wyglądali jak przed śmiercią, siedzieli przy biurkach bladzi, wystraszeni. Uważałem, że lepiej być w ruchu, to mnie ratowało przed zwariowaniem z tego co widziałem.

Wyszedłem znów na rynek. Tam stoi wóz bez koni, a na nim siedzi samotny, stary Żyd. Opowiedział, że dziś był zastrzelony i pochowany w grobie, ale zaczął grzebać w ziemi, wydobył się na wierzch. Kiedy wyszedł zaczął się zastanawiać, co ma dalej robić. Rodzina cała została wystrzelana, a on sam tylko żyje. Postanowił naprawdę umrzeć, bo przecież sam nie może żyć. Żandarm siedział u Kulczyńskich i pił wódkę. Ktoś usłużny dał mu znać, że na rynku czeka stary Żyd. Podszedł wyciągnął pistolet, Żyd nastawił głowę, taki był koniec starego.

Transporty odeszły z Żydami z Działoszyc do Miechowa, były tak wyładowane, cud że się ludzie nie podusili. W Miechowie zapędzili ich na małą łąkę obok stacji normalnotorowej, otoczyli posterunkami z bronią maszynową i tak trzymali przez parę dni, bez wody i jedzenia. Po paru dniach podstawili wagony normalnotorowe i zaczęli ładować nieszczęśliwych ludzi, wysyłając w nieznane. Po jakimś czasie ludzie dowiedzieli się, gdzie wywieźli Żydów z Działoszyc: podobno do Bełżca lub Treblinki.

Zakończył się pierwszy etap wysiedlania Żydów, tak to Niemcy nazywali, bo dla mnie to była zagłada. Czy ludzkość zna coś podobnego ? Nikt nie zdobył się na taka rzeź jednorazową, to mógł zrobić tylko człowiek obłąkany, jakim był Hitler4.

Po wysiedleniu Żydów zrobiła się pustka, strach było wieczorem iść na miasto, żyło się jak w letargu.

Po trzech dniach zaczęło się polowanie na Żydów. Zaczęli polować nasi Polacy, wyszukiwali kryjówki żydowskie, donosili do policji granatowej. Na poszukiwanie szła policja, a z nią straż ogniowa z naczelnikiem Sieleckim. Tropicielem Żydów był komendant policji st. sierżant Piotr Sałaban; urządzał polowania po polach i wsiach, na przykład we wsi Jakubowice i Januszowice, gdzie zastrzelono parę osób. We młynie dolnym, własności Wdowińskiego, ukrywała się pod podłogą rodzina właściciela młyna. Pracował tam Stanisław Kwiecień, przezywany Maćkiem. Maciek wywąchał gdzie ukrywają się Wdowińscy. Powiadomił naczelnika straży ogniowej, ten zatrąbił na alarm i całą paradą poszli wyciągać z młyna ukrywająca się rodzinę. Jak ich prowadzili do magistratu, leciało za nimi bez mała całe miasto, jakby tu nikt nie znał Żydów. Wstyd za takie przedstawienie strażaków, przecież Wdowiński był jednym z założycieli straży, dobrym obywatelem, a tu prowadzą go i jego rodzinę jakby niedźwiedzi. Przekazali ich burmistrzowi, ten był jak nieprzytomny z rozpaczy, że musi przejąć nadzór nad nieszczęśliwymi. Była wśród nich moja koleżanka szkolna Sala Wdowińska, bardzo ładna dziewczyna, narzeczona właściciela majątku Dziekanowice – Szpiro. Nie zdążyli się pobrać przez wywiezieniem, teraz ich czekała śmierć. Na jej prośbę odprowadziłem ją do apteki, by mogła kupić lekarstwo; ludzie szli za nami, jak byśmy byli osobami nieznanymi, takim widowiskiem. Potem musiałem odprowadzić ją do aresztu. Trwało tak parę dni; rano zabierałem Salę do magistratu, wieczorem musiałem odprowadzać do aresztu. W tym czasie ukrywający się Żydzi, w depresji, wychodzili z kryjówek; przyprowadzano ich do magistratu, gdzie byli przetrzymywani do czasu aż Niemcy postanowią, co z nimi zrobią. Tym ludziom trzeba było dawać jeść, inaczej by z głodu umarli. Ostatni z kryjówki wyszedł syn Cyby Cukiermana, kaleka, uchował się, choć nie mógł chodzić. Rodzinę Cukiermanów Niemcy wystrzelali podczas wysiedlenia, on schował się w komórce, siedział tam ile mógł.

W ciągu kilku dni zebrała się spora gromada Żydów, komendant policji powiadomił gestapo. Po paru dniach przyjechali Niemcy z Miechowa, zebrali zdrowych mężczyzn i wysłali do Miechowa. Kobiety, chorych i starszych rozstrzelali na kierkowie. Po jakimś czasie Niemcy wydali zarządzenie, polecili je sołtysom w formie ogłoszenia wywiesić po wsiach w miejscach widocznych, że władze zezwalają na powrót do miasta Żydom ukrywającym się. Obiecywali, że nie będą już wywożeni, będą mogli żyć spokojnie. Wiele osób dało się złapać na ten niemiecki lep. Wróciło do miasta około 2 000 ludzi, obojga płci, przeważnie młodzież żydowska. (…)

W tym czasie Żydów przybywało nie tylko do Działoszyc, ale i do innych miasteczek. Z Krakowa przyjechała żydowska policja, do robienia porządku z mieniem pożydowskim: odzieżą, bielizną i innym sprzętem. Milicja opróżniała dom po domu, zabierając bieliznę osobistą, odzież, obuwie, zostawiając same opróżnione meble. Druga partia Żydów segregowała odzież, ładowała do skrzyń i wysyłała do Niemiec.

Potem odbyło się trzecie wysiedlenie Żydów. (…) Wysiedleń było trzy: pierwsze we wrześniu 1942 roku, kiedy zginęło na terenie miasta około 1500 osób, tyle pochowano w dołach kierkowskich i na kierkowie. Gdzieś koło października nastąpiło drugie wysiedlenie, tych co ukrywali się na terenie miasta w schowkach, gdzie nasi Polacy wyszukiwali i wyciągali ukrywających się, jak na przykład Wdowińskich. Takich zebrało się kilkaset osób, trochę zastrzelono na miejscu, a resztę zabrali Niemcy do Miechowa. Trzecie i ostatnie wysiedlenie było w listopadzie. Zabrali z miasta i z okolicznych miejscowości około 2 000 osób. Widać tyle uciekło i ukrywało się przed pierwszym wysiedleniem. Parę dni po tym ostatnim wysiedleniu ludzie dali znać, że jakiś Żyd ukrywa się w stodole Leona Frankowskiego. Policja granatowa pobiegła na czele z komendantem Sałabanem, otoczono stodołę, zaczęto strzelać. Gdy otwarto wrota, znaleziono zastrzelonego Barucha Popera; przyszedł do miasta szukając ciepłego okrycia na zimę Po ostatnim wysiedleniu Żydów, przyjechał z Miechowa przedstawiciel gestapo celem likwidacji mienia pożydowskiego. Wraz z policją sprzedawali przez tydzień urządzenia mieszkalne. Masy chłopstwa przyjechały do miasta, kupowali umeblowanie i sprzęt razem z pluskwami.

1Baudinst – organizowane przez Niemców dla polskiej młodzieży Hufce Pracy; pobór był przymusowy, junacy pracowali przy budowie dróg i innych inwestycji strategicznych. W Działoszycach junaków użyto przy akcji likwidacyjnej

2Josek Kruk, przed wojną ławnik Zarządu Miasta Działoszyce, wybrany głosami ortodoksyjnych stowarzyszeń żydowskich, w 1939 r wyznaczony przez Niemców prezes Gminy Żydowskiej. https://sztetl.org.pl/pl/miejscowosci/d/335-dzialoszyce/99-historia-spolecznosci/137270-historia-spolecznosci

3W Działoszycach liczących przed wojną 6755 mieszkańców mieszkało 5000 Żydów; w sąsiednich miejscowościach Sancygniowie, Drożejowicach, Skalbierzu i innych żyło ok 1340 rodzin żydowskich. Liczba ta wzrosła w 1941 r., gdy zarządzono zgrupowanie w Działoszycach ludności z innych miast i miasteczek Świętokrzyskiego.

4Ten dramatyczny opis warto porównać z relacjami Żydów Działoszynian, którzy cudem przeżyli Zagładę. Moshe Bejski opisywał: „2 września 1942 roku. Wieczorem, zanim strach i nerwowość osiągnęły szczyt, wiedziałem, że Aktion zaczął się w naszym bezpośrednim obszarze – w Słomnikach, Wiślicy, Żarnowcu i najbliższych okolicach. Poczucie bezradności i lęku przed nieznanym nam niebezpieczeństwem. Pozostała tylko jedna opcja, aby uciec. Jednakże, jakakolwiek próba ucieczki nie była realistyczna dla większości populacji. I to nawet nie wspominając o trudnościach związanych z rozpoczęciem wędrówek zdradzieckich tras wraz z dziećmi i osobami starszymi. (…)W godzinach popołudniowych słowo rozłożyło się jak błyskawica, że aniołowie zniszczenia już przybyli do wioski. (…) Byliśmy przerażeni i skamieniali, gdy dostaliśmy ostrzeżenie, że miasto w całości zostało otoczone przez (…) strażników. Starałem się wyruszyć na ulicę Kościuszki, która zwykle kręcili się ludzie w drodze od torów kolejowych do centrum miasta, ale i tu przeważała fatalna cisza. Zauważyłem, że Polacy katoliccy, którzy mieszkali na tej ulicy, kładli krzyże na swoich drzwiach i oknach, aby pokazać, że Żydzi tam nie mieszkają. (…) W odległości około 20-25 metrów od miejsca, gdzie znajdował się szereg uzbrojonych Niemców, a na środku rynku, w pobliżu posągu Kościuszki, zmuszono (…) Żydów by stanąć rzędem (…) Niemcy zmuszali Żydów do wykonywania różnych ćwiczeń: „Spadaj na ziemię! Wstań! Ręce do góry! Ręce w dół! „(…) Nagle, gdy wszyscy Żydzi stali na boku podniesionymi rękami, zaczęli strzelać, słyszałem pojedyncze strzały… . Z tymi strzałami żywe cele spadły na ziemię. (…)W godzinach przed południem wydano rozkaz, aby wszyscy mieszkańcy pojawili się w określonym czasie, zgodnie ze swoją ulicą, w centrum rynku. Wszyscy mogli zabrać ze sobą mały pakiet, w tym odzież roboczą, ponieważ wszyscy podróżowaliśmy do pracy. Ludzie mieszkający na ulicy mojej rodziny powiedzieli nam, że zbierają się o drugiej. W milczeniu, każdy z nas zebrał jakieś posiadane rzeczy i założył plecak na plecy. (…)Obraz, który widać było na ulicy, wywołał uczucie litości i miłosierdzia, nawet w sercach najbardziej okrutnych (…). Oto istoty ludzkie, które zostały stworzone na obraz Boga, idą chwiejnymi krokami, starcy z kobietami, kobiety z dziećmi. Na plecach każdego załądowany plecak lub worek, a tam kilka mizernych rzeczy. Gdzie oni poszli? Do nieznanego. Nawet bez znajomości miejsca, było to z pewnością straszne miejsce! (…)Kazano nam maszerować w kierunku dworca kolejowego, (…)eskortowali nas esesmani. Podczas marszu, usłyszeliśmy, strzelaninę. (…) Nasze myśli były z tymi wszystkimi, którzy pojechali na wózkach. To strzelanie z broni maszynowej było prawdopodobnie skierowane do nich. Po pewnym czasie, gdy wróciłem do miasta, gdy uciekłem z obozu, stało się jasne, że to była prawda. Na cmentarzu widniały trzy olbrzymie masowe grobowce, w których pochowano wszystkich tych, którzy zostali zastrzeleni i zamordowani, co – ku mojej udręce – obejmowało wszystkich starszych i kobiety, które jechały po tych wózkach. Nigdy nie poznam dokładnej liczby zamordowanych ofiar. / Yizikor. Księga Pamięci Żydów z Działoszyc. S 233-260/

Dodaj komentarz

Information

This entry was posted on 24 kwietnia 2021 by in Historia and tagged .

Zasady kopiowania z witryny FWiP

Wszelkie materiały publikowane w Centrum Informacji FWiP publikowane są na zasadach licencji Creative Commons 3.0 BY-NC (Uznanie Autorstwa - Użycie Niekomercyjne) chyba, że jest zaznaczone inaczej.

Odpowiedzialność za treść artykułów

Artykuły są wyrazem poglądów ich Autorów. Za treść przedruków, ogłoszeń itp., jeśli nie jest zaznaczone inaczej, odpowiada redaktor odpowiedzialny. Dokumenty i stanowisko Fundacji Wolność i Pokój muszą być sygnowane przez władze Fundacji zgodnie z jej Statutem

Kontakt z redakcją witryny FWiP